Buddaland – książka
Juliusz Strachota
Dzięki temu, że każdy zyska wgląd w swoje przeszłe wcielenia, zniknie tożsamość, która jest dla ludzkości zniewoleniem. Zaprowadzimy zupełnie nowy porządek. Czarny będzie białym. Mężczyzna będzie kobietą. Dziecko będzie starcem.
Jacek – dawniej tester oprogramowania, a także były sprzedawca dżinsów oraz dzieł sztuki – odkrywa, że dzięki tybetańskiej medytacji potrafi nawiązać kontakt ze swoim poprzednim wcieleniem. Postanawia zarobić na tej umiejętności. Szybko jednak dowiaduje się, że nie tylko on chce zmienić reinkarnację w biznes. Etapy treningu duchowego można przecież przepisać na język algorytmów, dzięki czemu powstanie nowa technologia, która umożliwi kontakt z poprzednimi wcieleniami. Podróżując między Warszawą, Wałbrzychem, Dharamsalą, Otwockiem a Nowym Jorkiem, Jacek szuka śladów kobiety, którą był w poprzedniej inkarnacji. Orientuje się jednak, że traci przy tym dostęp do swojego aktualnego życia.
Dostawa na terenie Polski do 3 dni roboczych, zagraniczna zależna od indywidualnych warunków kuriera dla wybranego kraju.
49,00zł
Na stanie
Recenzje książki
Philip K. Dick nie powstydziłby się tego, jak wszystko robi się genialnie zagmatwane. Buddaland zachwycił mnie lekkością, bardzo oryginalną strukturą, ale też subtelnym, zgryźliwym poczuciem humoru. Ta kulawa epopeja ducha jest przekonująca i – co więcej – poruszająca w swojej odwadze i bezpretensjonalności. Dobrze, że mamy Julka Strachotę!
– Michał Sowiński, Sowiński o powieści
Czytałem niedawno rozkosznie – i ponuro – zabawną powieść Juliusza Strachoty ,,Buddaland”, której główny bohater, niejaki Jacek, pechowiec i ogólnie raczej łoś zdezorientowany we własnym życiu, zapędza się w buddyjskiej medytacji o krok za daleko i odkrywa, że jest w stanie w ten sposób, za pomocą pewnego rodzaju ,,zanurzenia”, zyskać wgląd w swoje poprzednie wcielenie. Czy tylko wgląd? A może również wpływ?
To czarna komedia, powieść przygodowa o egzystencjonalnym kryzysie, który żre zarówno jednostki, jak i cywilizacje – cierpienie wywołane nowoczesnością podpowiada, że trzeba zaczerpnąć ze źródła ponadczasowej mądrości, by się z tej pułapki jakoś wykaraskać.
– Piotr Kofta, Dziennik, Gazeta Prawna
Język porywa od pierwszych zdań! Jest w nim oddech, jest melodia, jest humor. To jest język z życia. Ponadto są w nim fantastycznie scharakteryzowane postaci, pejzaż warszawskiej Pragi z Bazarem Różyckiego, z Targową… Wszystko jest żywe i tak prawdziwe.
– Iwona Rusek, Dwójka Polskie Radio
Książka przygodowa z grubym zakrętasem. Ironiczny portret zachodniej obsesji na punkcie buddyzmu, której wynikiem jest zalewająca nas z wszystkich stron kapitalistyczna duchowość. Literatura klasy B w dobrym tego słowa znaczeniu!
– Max Cegielski, .txt, Newonce
Fragment książki
Osiem Tantrycznych Wchłonięć
Rozdział, w którym Jacek traci rodziców, chce umrzeć, odtrąca pomoc wujka Marka, pracuje dla TP SA, a potem przechodzi duchową przemianę i odzyskuje swoje życie
Miewałem takie telefony w dzieciństwie, ale nigdy nie dotyczyły wygranej w totolotka. Dzwoniły w mojej głowie. Były jak mętne intuicje, zamglone szóste zmysły. Wiązały się zawsze z dreszczem, o tu – nad prawym uchem.
Pamiętam pierwszy raz, kiedy ich doświadczyłem: coś mi podpowiedziało, że wujek Marek ukrywa to, iż ma chłopaka. Z nikim jednak nie dało się na ten temat poważnie pogadać. Kosztowało mnie to masę nerwów – darłem ryja, waliłem głową o ziemię, a rodzice rżnęli głupa. To znaczy moja matka. Zawsze się tak zachowywała. Nawet kiedy ojciec przez dwa tygodnie nie wracał do domu. W ogóle tego wtedy nie komentowała, tylko siadała przy swoim starym singerze i szyła, jakby, kurwa, wszystko było normalnie. A nie było. W lodówce pusto, bo matka nie chodziła do sklepu, tylko szyła, więc ja jadłem u sąsiadki Cichoniowej.
Te niejasne olśnienia zamykały się w ułamkach sekund, były czymś na kształt wyładowań w mózgu. Mógłbym je nazwać rozszerzonym déjà vu: jakbym jednocześnie coś przeżywał i dopiero miał to przeżyć, wiedząc, że już to kiedyś przeżyłem. Te iluminacje były jednak tak niepraktyczne, że w pewnym momencie przestałem na nie zwracać uwagę.
Jedno jedyne prawdziwie spektakularne olśnienie miałem na Jagiellońskiej w roku 1986, ale z niego nie skorzystałem. Przechodziłem na zielonym i widziałem pędzącego na mnie czerwonego malucha. Wiedziałem, że nie zatrzyma się na pasach, ale szedłem dalej. I – faktycznie – wjechał prosto we mnie. Kiedy leżałem w szpitalu ze wstrząśnieniem mózgu i złamanym żebrem, miałem dużo czasu, żeby pomyśleć o tym, co wydarzyło się w mojej głowie i czemu się nie cofnąłem, widząc jadące prosto na mnie auto. No ale nie znalazłem odpowiedzi.
W szpitalu odwiedzała mnie tylko mama, bo ojciec jak zwykle był w zagranicznej delegacji. Kiedy doszedłem do siebie, ona zaczęła zabierać mnie w delegacje lokalne: jeździliśmy do Rembertowa ze zdezelowanym łóżkiem turystycznym i kocem. Nic więc dziwnego, że chciałem być jak stary – jego nieobecność szybko obrosła legendą, nie tylko na naszej ulicy, ale też w całej mojej podstawówce. Dzieciaki mówiły, że jestem synem TEGO Kozłowskiego. Nikogo nie interesował cichy świat tekstyliów mojej matki, wszyscy pragnęli szelestu gotówki, które ojciec z wujkiem zarabiali na dżinsach, elektronice, lekach, walucie, marlboro, prezerwatywach, kasetach video i złocie. Kiedyś nawet zabrał mnie do Indii, ale tylko dlatego, że matka była akurat w szpitalu, a Cichoniowa w sanatorium, w Inowrocławiu.
Rzucał kurwami i się opierał, ale zabrał. Tak – mój ojciec był egzotyczny, ale to była jego jedyna zaleta.
Pieniądze w naszym domu krążyły: bywały i znikały. Kiedy były, ojciec rzucał je demonstracyjnie na ten stolik, co się ciągle bujał. Kiedy znikały – nie wolno było pytać, gdzie się podziały. Wyobrażałem sobie, że i ja kiedyś będę je miał. Chciałem nosić plik gotówki w kieszeni wranglerów, których zresztą nigdy nie miałem.
Nosiłem skracane przez matkę sztruksy po ojcu.
Któregoś dnia, wracając ze szkoły, już na klatce schodowej poczułem zapach Indii. Od razu wiedziałem, że – po miesięcznej nieobecności – wrócił ojciec. Pobiegłem, przeskakując po dwa schody, żeby jak najszybciej zobaczyć, jakie prezenty tym razem przywiózł. Ale on wypakował tylko figurkę Buddy i masę kadzideł. Kilka z nich już się tliło.
Matka syczała, chrząkała, kaszlała, jednak nie wydusiła z siebie ani słowa.
Poczułem wtedy po raz pierwszy, że ojciec się zmienił. Nie rzucił gotówki na stolik. Nie rżał jak głupi, nie opowiadał pijackich historii z Pahargandżu. Zapuścił brodę. Kiedyś biegał nerwowo, z praską energią, a teraz nieomal lewitował nad Targową. Później miał już tę brodę do pasa, do tego kucyk i zwiewne ciuchy. Za to wujek Marek, brat taty, wciąż się golił i trzymał planu: zarobić, ile tylko się da.
Oprócz kadzideł i posążka Buddy ojciec przywiózł jeszcze broszurę, którą dostał w Indiach od jakiegoś mnicha. Wyglądała jak ulotka z wypożyczalni video. Nie znałem wtedy angielskiego, więc nie wiedziałem, o czym ojciec tak czyta. Zamykał się w pokoju, otwierał słownik i godzinami studiował te cztery strony, na których tekst był poprzetykany rysunkami i zdjęciami mnichów, a potem długo wysiadywał ze skrzyżowanymi nogami i zamkniętymi oczami.
Miałem zakaz wchodzenia do jego pokoju, ale wchodziłem i patrzyłem. Matka zresztą też miała zakaz – szycia i hałasowania, i ona się tego zakazu trzymała. Kiedy ojciec się skupiał i zastygał jak Budda – ona siedziała w kuchni ze zwieszonymi rękami, wpatrzona w okap i wykrzywiona smutkiem jak Matka Boska Bolesna.
To było chyba koło roku 1988. Ganiałem wtedy często po Bazarze Różyckiego, między mięsem, sukniami ślubnymi i biustonoszami, a matka raz na jakiś czas zabierała mnie na wycieczkę do Rembertowa. Niby więc wszystko toczyło się jak dawniej, ale to był początek końca.
Ostatni raz doświadczyłem tego olśnienia kilka lat później. Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że to jest jak telefon z innego świata. Jakby ktoś w okolicach ucha wykręcał mi numer – szybkie obroty tarczy, potem terkotanie, sygnał, krótka wiadomość i rzucenie słuchawką. Siedziałem z mamą na stoisku z ciuchami, a telefon dotyczył rudego faceta, który podszedł do naszego straganu i nieprzyzwoicie długo przymierzał niebieskie rifle.
Wiedziałem, że rudy tylko czeka na naszą nieuwagę, żeby w nich spierdolić. Gapiłem się na niego jak głupi. Po godzinie stwierdził, że piją go w kroku, przebrał się i poszedł. Nigdy się nie dowidziałem, czy zrezygnował wtedy z kradzieży przez to, że nie spuszczałem z niego z oka, czy jednak się pomyliłem, a telefon był głuchy.
Nie wiedziałem w tamtym czasie, że matka wkrótce umrze, a nawet gdybym wiedział, i tak bym jej nie uratował. Później zbyt często myślałem, że wystarczyło przecież zapytać, czemu tak milczy, dlaczego już kilka razy zabierali ją na sygnale, albo co tak często robi w szpitalu. Niestety: u nas w domu nikt nikogo o nic nie pytał. Nie było takiego zwyczaju.
Mama zmarła w listopadzie roku 1994, a ja patrzyłem przez okno, jak po raz ostatni zabiera ją pogotowie. Nawet nie włączyli koguta – już nie żyła i nigdzie im się nie spieszyło. Nie płakałem, za to stara Cichoniowa ryczała za dwoje. Ojciec nic nie wiedział, bo był w delegacji. Cztery dni czekałem przy aparacie telefonicznym Bratek, aż zadzwoni, żeby opowiedzieć mu, jak to udajemy z Cichoniową, że jest moją babcią, żeby mnie nie zabrali do opieki. Kiedy nareszcie zatelefonował – ciągle przerywało i nie rozumiał, co mówię, więc musiałem wciąż powtarzać, że mama nie żyje. Chyba dopiero wtedy zaczęło to do mnie docierać. Ojciec w tym czasie krzyczał, że przerywa, żebym nie darł ryja, aż w końcu, że zaraz i tak wraca. I się rozłączył.
Przyjechał już następnego dnia, jakby jednak coś zrozumiał, ale chyba nie do końca, bo przywiózł kolejne sari dla mamy. Żadnego z poprzednich nie założyła, choć pamiętam, że ojciec robił jej o to sceny.
Ojciec już dawno przestał zajmować się przemytem – do Azji wybrał się wtedy wyłącznie w celach duchowych.
Wujek za to do ’94 siedział na Greenpoincie i wysyłał mi co jakiś czas kartki, na których był Empire State Building i inne wieżowce. Rozkręcał tam klub muzyczny i obracał nieruchomościami, ale wrócił, jak tylko się dowiedział o śmierci bratowej. Z Okęcia pojechał prosto do nas, ojca nie zastał, więc szukał go po całym mieście, a kiedy znalazł, to tak mu dojebał, że stary wylądował na ostrym dyżurze.
Pamiętam, że tamtego dnia wyszło słońce.
Później ojca nie było jeszcze bardziej niż za życia mamy. Rzadziej wyjeżdżał za granicę, ale i tak ciągle gdzieś znikał, więc przez jakiś czas mieszkałem z Cichoniową, a potem ona zaczęła mieszkać ze mną, bo mieliśmy trzy pokoje. Wujek Marek przywoził nam żarcie, pieniądze, a raz na kilka dni zabierał mnie do McDonalda, jakby szykował się do roli, którą zresztą przyjął pięć miesięcy później. W dniu, w którym znaleźli ojca wiszącego na strychu tej jego rudery w Białowieży.
Zapytałem wujka, co się stało, a on powiedział, że przez te pierdolone Indie jego brat zwariował.
Uznałem, że taka właśnie jest prawda i nie ma z czym dyskutować.
Wujek dodał wtedy, że to cud, że ja to gówno przetrwałem i że mam zapewne bardzo silną psychikę, wobec czego poradzę sobie ze wszystkim. I żebym skupił się na rzeczach ważnych: rodzinie i pieniądzach. Tak jak on. Zostaliśmy więc we dwóch: osierocony nastolatek i jego bezdzietny wujek, który nagle musiał zostać ojcem.
Pojebana kombinacja.
Z adopcją miał problemy, bo zdarzyło mu się siedzieć dwa miesiące w pierdlu, ale w końcu jakoś to załatwił. Załatwił mi też miejsce w re-no-mo-wa-nym liceum na Grochowie w e-li-tar-nej klasie z językiem hebrajskim. Był tam po prostu nadmiar wolnych miejsc, wobec czego wylądowałem w ławce ze skinheadem, który wszędzie mazał markerem swastyki.
Wujek miał mieszkanie na Łukowskiej, ale budował dom koło papierni w Konstancinie. Wciąż handlował furami w Słomczynie. Zaczął też śledzić nekrologi znanych malarzy – chodził na pogrzeby, a potem składał wizyty rodzinom i szybko wykupywał, co się da. W końcu, kiedy zgromadził już zapas towaru, udało mu się otworzyć galerię na Pięknej.
Galeria była na Pięknej, magazyn – w Ząbkach.
Ja miałem konsole, kartridże, a potem pirackie płyty. To znaczy wujek je miał, a mnie z nimi posadził na bazarze. Obok siedzieli ruscy – jego koledzy, którzy czasem robili za moją ochronę, a czasem to ja ratowałem im dupę przed nalotami i negocjowałem z policją cenę ich spokoju. Miałem też nareszcie pliki własnych pieniędzy. Było ich dużo, bo wujek nie bardzo liczył mój utarg, a ja zawyżałem przed nim wymuszone inwestycje w łapówki. Jako szesnastolatek miałem więc kasę i byłem przekonany, że życie to bazar.
I wtedy wujek zabrał mnie ze stadionu i posadził w tej swojej galerii sztuki. Dostałem stałą chujową pensję i masę wolnego czasu. Nie działo się tam nic, było zimno od klimy, a wujek wkurwiał mnie bardziej niż moja mama w swoich najlepszych latach. Nienawidziłem tego jego cygańskiego pałacu na obrzeżach Konstancina, w którym wydzielił dla mnie osobne skrzydło, żebym mu nie przeszkadzał w randkach z chłopakami. Wieczorami jednak, na wyprawianych przez siebie koktajlach, garden party, fondue serowych i spotkaniach rotarian, wujek chciał mnie jednak ludziom pokazywać, więc w tym osobnym skrzydle miałem lekcje angielskiego i francuskiego. Cudem obroniłem się przed skrzypcami. Na studia miałem iść na historię sztuki, żeby godnie reprezentować galerię MarART.
Przed gośćmi wujka miałem trzymać ryj na kłódkę – zakazał mi mówienia o stadionie, Słomczynie, Greenpoincie, przemycie, samobójstwach w rodzinie i masie innych rzeczy, które nie pasowały do marszanda, bo tak się ten pajac tytułował. Twierdził, że nie po to wyciągał mnie z mojego życia, żebyśmy teraz obaj musieli m wracać.
Gówno mu z tego projektu wyszło. Na historię sztuki się nie dostałem, za zaoczne dziennikarstwo nie płaciłem, więc mnie wyrzucili. Wynosiłem za to obrazy z galerii, a wujek mnie na tym łapał i krzyczał, że bez niego skończyłbym jak mój ojciec – wariat, psychol i pośmiewisko całej ulicy.
I tak żeśmy się szarpali, aż mi się odechciało i spierdoliłem.
Z jeszcze jednym obrazem.
Chuj z nim i jego Willą Chopin.
Uciekłem od starego życia, ale nie czułem, że zaczynam nowe. Ciążyły mi dwie nieruchomości: zapuszczone mieszkanie na Pradze i ta drewniana buda na Podlasiu, w której skończył mój stary. Moją jedyną umiejętnością była sprzedaż gier na Pegasusa. Znajomość języków: francuski zerowy, bo go nie znosiłem, hebrajski podstawowy, bo wagarowałem, rosyjski średniozaawansowany, bo dwa lata uczyłem się na stadionie, i angielski C2, bo wkuwałem, żeby uciec do USA, ale nie szczęściło mi się w losowaniu zielonej karty. Na wszelki wypadek miałem jednak zawsze aktualną wizę.
Po matce odziedziczyłem jeszcze blokadę emocjonalną i zamknięcie w sobie, a po ojcu poczucie, że muszę zacisnąć zęby i poradzić sobie sam.
Mieszkanie wynająłem wnukowi Cichoniowej, jego żonie i ich dwóm bachorom, i nie wróciłem tam przez dziesięć lat. Te trzy pokoje to było dla mnie dużo za dużo pustki. W ogóle omijałem całą Pragę, żeby przypadkiem nie potknąć się o żadne wspomnienia.
Miałem nadzieję, że szybko wskoczę w wir życia i skutecznie zapomnę o przeszłości. Nie było to takie proste, bo okazało się, że życie to jednak nie jest bazar. Przez chwilę usiłowałem robić przekręty, pracując na kasie w KFC. Nie skończyło się na policji tylko dlatego, że opowiedziałem szefowej zmiany o swoim trudnym dzieciństwie. Zrobiło to na niej wrażenie, ale ja tę opowieść okupiłem drgawkami. Przez trzy dni telepało mną od tych pięknych wspomnień.
No ale ktoś w końcu doniósł menadżerowi restauracji inie wyjebał. Z szefową zmiany chwilę pisaliśmy na gadu-gadu, a kiedy coś jakby zaiskrzyło, zablokowałem ją. Musiałem się najpierw odnaleźć w życiu. A ponieważ kiedyś sprzedawałem kartridże i konsole, postanowiłem zostać specjalistą do spraw IT. W CompLandzie szukali testerów. Pracował tam kolega z liceum, były skinhead, i mnie polecił, a ja zmyśliłem pierwsze w swoim życiu CV i się dostałem, choć dla pracodawcy kluczowe było chyba to, że zgodziłem się zarabiać mało i pracować na umowę o dzieło.
Bardzo szybko okazało się, że w branży IT radzę sobie świetnie, bo jeśli dużo i szybko klikam we wszystkie przyciski na klawiaturze, to aplikacja przestaje nadążać, zawiesza się, a ja mogę zgłosić problem z wydajnością systemu. Przychodziłem do pracy bardzo wcześnie, żeby nikt nie zobaczył, że luki w systemie osiągam waląc w klawiaturę. To wystarczyło, abym po roku został starszym specjalistą, a potem trenerem wdrożenia. Przez pięć lat jeździłem po centralach telefonicznych i prezentowałem aplikacje, których wydajność poprawiłem wskazując bugi, a przy okazji brałem środki na fundusz reprezentacyjny, którego nie wykorzystywałem, bo nie chciałem się integrować z pracownikami TP SA.
Bałem się, że jak popijemy, to ludzie będą pytać o moje życie, a ja zacznę mówić prawdę. Za dnia zachwalałem i objaśniałem systemy do obsługi zleceń na założenie aparatu analogowego, a po szkoleniach zamykałem się w pokojach hotelowych i patrzyłem w sufit. Nienawidziłem swojego położenia, ale bałem się rzucić robotę. Wydawało mi się, że to dość niewinny lęk, że jak wielu innych zahibernowałem się w obcym życiu, robię swoje, nie gadam z nikim, potem trochę gram na komputerze, usiłuję zasnąć (co jest trudne) budzę się za wcześnie, bo koło czwartej, piję dużo mocnej herbaty i znów robię swoje, nie gadając z nikim. Tylko że z każdym dniem lęk stawał się coraz większy.
Kiedy miałem dwadzieścia pięć lat, w pokoju hotelowym w Raciborzu trząsłem się ze strachu, że ludzie odkryją sfałszowanie CV i wyrzucą mnie z pracy, której nienawidzę. I że dopiero wtedy lęk dopadnie mnie na całego.
Kiedy miałem dwadzieścia sześć lat, w pokoju hotelowym w Bielsku zawinąłem się w koc, jak mumia, żeby czuć, że coś mnie ze wszystkich stron ochrania przed śmiercią. Turlałem się tak po łóżku i czekałem, aż zasnę ze zmęczenia. Miałem coraz większe kłopoty ze snem. Raz spróbowałem późnym wieczorem pobiegać, ale po kilometrze byłem zbyt zmęczony, żeby to kontynuować, i za bardzo pobudzony, żeby zasnąć. W moim ciele działy się bardzo złe rzeczy. Internista mówił tylko, że to z powodu lęku. Sugerował pójście do psychiatry, ale blokował mnie przed tym ojciec, który kiedyś powiedział, że do psychiatry chodzą tylko takie pedały, jak jego brat. I zaraz potem dodał, żebym nigdy tego nie powtarzał poza domem. Że żartował. Ale ja wiedziałem, że nie żartował.
Z pracy nikt mnie nie wyrzucił, więc nadal kursowałem między pokojami hotelowymi w różnych miastach, głównie powiatowych.
Kiedy miałem dwadzieścia siedem lat, w pokoju hotelowym w Rybniku znalazłem się na krawędzi paniki, i żeby wreszcie zebrać się na odwagę i pokonać tę krawędź, wypiłem cały minibarek i wyskoczyłem z drugiego piętra. Przeżyłem, złamałem nogę i dostałem dość dyskretną odprawę.
Miałem za co żyć przez rok, choć nie miałem po co.
Lęk nie przeszedł, ale miałem więcej czasu, żeby zawijać się kołdrę i turlać. Chodziłem też dużo po Pięknej w nadziei, że wujek wypatrzy mnie z galerii i zapyta, czemu go nie odwiedzam. Że wyciągnie do mnie rękę, którą ja w pierwszej chwili oczywiście odrzucę. Ale on mi wybaczy i wyciągnie ją jeszcze raz. I wtedy ja mu wyjaśnię, że dopiero teraz czuję, że ojca i matki nie miałem już za ich życia. Że tego nie dostrzegałem, bo ich śmierć odwróciła moją uwagę, ale ciało zauważyło to za mnie. I dopiero teraz naprawdę sobie nie radzę. Liczyłem na to, że wujek spróbuje uratować mnie jeszcze raz. Że tak mnie kocha. Ale wujek już nie bywał na Pięknej. W galerii siedział jakiś mój następca. Za nim wciąż wisiał jakiś chujowy obraz Artura Turalskiego, od którego wujek wykupił całą zawartość pracowni. Obraz cały był zasrany kolorowymi plamami, ale pamiętałem, że według podpisu to Ojciec Święty.
Rok później miałem na życie już tylko to, co płacił mi wnuk Cichoniowej, a płacił wciąż te same grosze, co dziesięć lat wcześniej, do tego z opóźnieniem, bo ścigał go Provident. Musiałem sprzedać mieszkanie, żeby samemu nie zacząć żyć z chwilówek. Wnuk Cichoniowej nie był zadowolony, a jego żona nazwała mnie kurwą bez serca, ale ja ujrzałem dla siebie nadzieję w zamianie rodzinnego grobowca na pieniądze.
Żeby sprzedać mieszkanie, musiałem do niego wejść. Cenę dałem niską, żeby poszło szybko. Pamiętam swoją pewność, że tylko część wydam na życie, a resztę zainwestuję w biznes. Większość mebli i sprzętów musiałem wyrzucić; udało mi się sprzedać tylko szafkę z lat sześćdziesiątych i stolik – ten, który zawsze się kiwał. Żeby go unieruchomić, mój długoletni lokator wetknął pod jedną z nóg złożoną w kostkę broszurę starego – tę, od której zaczęło się szaleństwo medytacji. Tym razem umiałem już czytać po angielsku i zrozumiałem, że broszura dotyczy jakichś Tantrycznych Wchłonięć.
Po starych pozbyłem się absolutnie wszystkiego, ale ten papier odruchowo schowałem do kieszeni, a potem wrzuciłem ze spodniami do pralki w kawalerce, którą od lat wynajmowałem na Ochocie.
Po sprzedaży mieszkania lęk wcale się nie zmniejszył. Kilka miesięcy później, akurat kiedy szedłem Piękną, dopadł mnie ze zdwojoną siłą. Chciałem wrócić do domu, żeby schować się pod kołdrę, więc szukałem po kieszeniach biletu autobusowego, ale zamiast niego znalazłem czterostronicową ulotkę wydrukowaną na kredowym papierze.
Zatrzymałem się, zacząłem czytać, a później zamknąłem oczy i oddychałem.
Lęk zniknął.
Wracałem do domu na gapę i chłonąłem ulotkę. Byłem podekscytowany jak nigdy wcześniej. Nic z niej nie rozumiałem oprócz tego, że na początek trzeba oddychać. Zresztą z żadnej medytacji nic nie rozumiałem, bo w domu nie mówiło się o dziwnym hobby ojca, a ja byłem absolutnie pewien, że nigdy nie zabiorę się za to, co doprowadziło go do samobójstwa.
Osiem Tantrycznych Wchłonięć – głosiła ulotka – to tajna tybetańska medytacja bazująca na pierwotnych nauczaniach samego Buddy, który korzystał z medytacji jeszcze starszych, ale je udoskonalił i oparł o osiem następujących po sobie stadiów. Stadia te są jak kolejne etapy podróży przez ludzkie wnętrze i wszechświat jednocześnie.
I jest to podróż do oświecenia.
Tak się w te bzdury wciągnąłem, raz czytając, raz oddychając, że przegapiłem przystanek Opaczewska, ale – chuj – jechałem dalej.
Ta jedyna właściwa metoda, którą zalecał Budda w celu osiągnięcia wyzwolenia od cierpienia, została wiele wieków później wzbogacona o element wypracowany przez niestrudzonych tybetańskich joginów. Szlifowali ją latami siedząc w jaskiniach i trenując, i w ten sposób powstał potężny wehikuł, który miał całkowicie zmienić świat. Jogini, praktykując medytację Buddy, dotarli do jeszcze jednej…
Dalej nie dało się już nic przeczytać, bo ulotka latami leżała zwinięta pod stolikiem i akurat na tym zdaniu została zgięta, a ja jeszcze ją uprałem. Ale to, co z niej zostało, i tak mi wystarczyło. Nic nie rozumiałem, tylko oddychałem. I czułem się lepiej.
Zanim poszedłem spać, ileś razy nabawiłem się hiperwentylacji. Kręciło mi się w głowie, mdliło mnie, ale pierwszy raz od dawna nie musiałem zawijać się w kołdrę i zasnąłem przed piątą rano.